Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/309

Ta strona została uwierzytelniona.

cześnie kilka ziemniaków ugodziło go w głowę, wobec czego niefortunny trubadur ześlizgnął się chyżo po stromych schodach i opuścił te mury, ścigany chichotem.
Zły był. Poczytał to za podłą intrygę Hanysa, za odwet z jego strony.
W istocie karlik ten miał dobry powód gniewać się na ogrodowczyka. Aczkolwiek często grywali w kopa, Froncek nie zabrał go z sobą na wyprawę po wódki i wina, przeznaczone z niemieckiego komisarjatu dla prusofilskiego agitatora, księdza Jankowskiego, które zagarnął ze swą partją. Froncek upił się bez niego. Za to Hanys pomścił się teraz, sprawił mu jakby „śmiergust“ i przeszkodził w tokowaniu do libsty.
Ale z Fronckiem Psotą była sprawa. Pokaże on temu „parsywemu buksowi“, że jednak postawi na swojem.
Za domem kolejarzy ciągnęła się otwarta przestrzeń, na której walały się śmieci, wietrzyły bety, suszyły na sznurach koszule i majtki, na której spacerowały kury, zbytkowały dzieciaki i „klachowały“ baby. Sterczała na niej — wprost przed oknami mieszkania „Schefftzick‘ów“ — samotna, poważna grusza, wegetowała wśród smrodliwych miazmatów i nawet rodziła owoce, acz skąpe i niesmaczne ulęgałki.
Zdziwienie przeszyło dom i zwabiło do okien wszelakich gapiów, gdy z pod wierzchołka tej gruszy ozwała się trąba. Oczywiście Froncek. Wskrobał się wysoko na gałąź i, o pień drzewa plecami oparty, zadął ludową piosenkę górnośląską gwoli zbudowaniu Mani. Jakoż zaraz ukazała się smarkula za doniczkami z wyszczerzonemi zębami, co komiczny wdzięk jej ust uwydatniało w całym blasku.
A karlus wygrywał: