W pół godziny potem, gdy Hanysowa partja rozeszła się, pomysłowy karlus raz jeszcze pojawił się przed oknami swej libsty. Już nie na wierzchołku gruszy, lecz w przyzwoitej odległości od domostwa na skraju wzgórza.
Zatrąbił pobudkę żołnierską, wprawdzie trochę fałszywie i chrapliwie, ale za to głośno, i gdy łaskawa jego Dulcynea raczyła wyjrzeć przez okno, ujrzała Froncka, stojącego w postawie służbistej, jakby ze sztandarem w rękach. Na wysokim drzewcu dzierżył jej rycerzyk niezwykle duży, jak półmisek piernik w kształcie serca, ujętego w winietę i pomalowanego miejscami wężami białego i różowego lukru.
Śliczny ten przedmiot, zakupiony przez Froncka „barówką“, posłużył mu nareszcie do wyznania płomiennego afektu i znakomicie wzmocnił jego „zolety“, odzywając się słodko do podniebienia dziołchy.
Mania rada była ogromnie, nie wiadomo z czego więcej, z tak pięknego i śmiałego wyznania uczuć w obliczu całego domu i zazdrosnych o kawalerów frelek, czy też z samego piernika, po który wyprawiła cichaczem na wzgórze swą dziesięcioletnią siostrę.
Uśmiech jej szeroki, podkreślony silnie ust jej stałym grymasem, wróżył dla niezbitego z tonu rycerzyka jaknajlepiej. Spodziewał się, że, skoro zmierzch, Mania wysmyknie się z domu, by spotkać się ze swym borokiem Fronckiem, jakby wypadkiem.
Stało się wszakże tak, że tego wieczora nie przystąpił on jeszcze do realizacji czułych swych pragnień. Zapomniał narazie o podbitej przez siebie libście. Porwał go bowiem gdziendziej nieprzeparty wiatr.
Spotkał go rówieśnik i koleżka, Zeflik Kłapidudek i ogromnie przejęty oznajmił mu:
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/311
Ta strona została uwierzytelniona.