Wiktor odetchnął głęboko, jakby po długiej podróży był dobił do portu. Zbliżył się do siedzącej w fotelu panny Jadwigi.
— Jak dobrze, że pani dzisiaj do nas przyjechała. Że mogę z panią pomówić spokojnie... Chociaż, panno Jadwiniu, ja pani już powiedziałem wszystko... — wyszeptał i nagle ogarnęła go lawina uczuć i rozebrała go tak, że w błogiem omdleniu osunął się na kolana do jej nóg i złożył czoło na obwisłem jej ręku. I powtórzył gorące, upajające:
— Kocham!... Kocham bez miary!
Chciała zerwać się z fotelu, lecz ubezwładnił ją czar tego momentu. Przycisnęła dłonią czoło i piła eliksir tego słowa.
Nic nie mówiła, lecz mówił za nią ton zachwytu w łuku ściągniętej brwi i drgający na rozchylonych, malinowych wargach. Zostawiła mu rękę, którą palił pocałunkami i pieścił kocim dotykiem policzka.
Błagając ją o wyznanie żarliwemi dźwiękami, pełzał wzwyż, po jej kolanach do śnieżnej szyi i spragnionych warg. Aż zaalarmowana, odepchnęła go, kładąc mu dłoń na twarzy.
— Panie Wiktorze drogi... Musimy pomówić spokojnie... Jestem skrępowana... Muszę panu powiedzieć. Chodźmy do ogrodu!
W momencie stanęła w otwartem oknie. Ukryła twarz w dłoniach i oddychała mocno wzburzoną piersią, oszołomiona wrzeniem młodej krwi. Gdy poczuła łakome jego ramiona na kibici, przeszła szybko przez pokój.
— Nie, nie. Szaleństwo! Muszę panu powiedzieć... Taka przykra sprawa... Musimy pomówić spokojnie.
Istotnie upokoiła się. Wracały równowaga i panowanie nad sobą. Podjęła z biureczka pani Agaty stojącą tam fotografję i, odwrócona do niego plecami, spytała:
— Kto to jest, ta piękna osoba?
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/326
Ta strona została uwierzytelniona.