Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/328

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan ją bałamucił.
— Nigdy!
— Pan ją bałamucił!
— Nie, zaręczam pani. Jej niepożądane względy zawdzięczam głównie tej okoliczności, że jestem niemal właścicielem tartaku.
— „Głównie“! Może być. Ale pan ją bałamucił, chociaż może „głównie“ dlatego, że ona zdawała się o to prosić.
— Takie pani ma o mnie wyobrażenie?
— Pan ją bałamucił może nawet bezwiednie, ale ją bałamucił jako rasowy bałamut.
— Nawet „rasowy“?...
— Istotnie pan ma to wypisane w swych kasztanowych oczach.
— Muszę to sobie z oczu wykreślić.
Na moment zatopiła w tych oczach blaski swych chabrowych zakochanych źrenic.
— Niebezpieczny... — ocknęła się i rzekła poważnie: — pan może kobietę bardzo uszczęśliwić, lecz także bardzo łatwo złamać jej serce...
— Nie ufa mi pani, nie wierzy?!
Ujął jej rękę i poczęły dźwięczeć tony rozbrajające szczerością, i tkliwą ciepłotą.
— Panno Jadwiniu moja, czy pani nic nie pamięta?... Czy ja wtedy mogłem panią kłamać? Czy serce pani nie mówi, nie krzyczy, jak ja panią kocham, jak uwielbiam, ubóstwiam...
Pochyliła nisko głowę. W tej chwili wierzyła mu, bo szalenie pragnęła mu wierzyć, bo go kochała i słuchała jedynie głosu serca. Przystąpiła do niej miłość i dobrą ręką zamknęła jej oczy na wszystko.
Ogarnęło ich milczenie jakimś ciepłym, królewskim płaszczem.
Wtem doleciał ich z przyległego pokoju szelest szybkich kroków.
Wpadła Matylda wielce zalterowana.