Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/336

Ta strona została uwierzytelniona.




V.

Zbliżała się już jedenasta, gdy Wiktor pojawił się w salonie ojcowskiej willi z twarzą przychudłą, z gorączką w źrenicach, ołowiem w członkach. Był zabity, jakby powracał z pogrzebu. Nie spał w nocy, z rana wałęsał się po salach, spoczywał nad rzeczką, palił papierosy, rzucał je w wodę i śledził martwem okiem, jak rozkładały się i tonęły.
Zauważyły jego stan obie panny. Matylda, która rada nierada musiała mu wyśpiewać słowo w słowo, co posłyszała od Jadwini, pytała go, czy nie chory i muskała jego czoło pieściwie. Sądziła jednak, że jedynie rączka jasnowłosej czarodziejki potrafi zdjąć z niego rozpacz, rozchmurzyć to czoło i tchnąć w niego promień radości życia, więc znikła, choć paliła ją ciekawość, co to będzie...
Panna Jadwiga, dnia tego blada i skupiona, zapatrzyła się martwo w ogród i czekała na jego słowo.
— Pani wyjeżdża wkrótce i nie wróci? — wyszeptał niby we śnie.
— Wrócę za cztery, pięć tygodni.
— Nie wróci pani. Narzeczony pani nie puści.
— On w Paryżu. Nikt mnie nie powstrzyma
— Miłość panią powstrzyma.
— Ja go nie kocham!