Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/341

Ta strona została uwierzytelniona.

Snop promieni słonecznych padł na jego twarz, ocknął go do życia. Chciał pochwycić jej rączki, lecz ona go powstrzymała i ciągnęła z pochyloną głową:
— Kocham pana, może na swoje nieszczęście... Kocham od naszego pierwszego spotkania, może nawet wcześniej... Kocham, może na swoje nieszczęście... — powtórzyła smutnie.
On przypadł do jej nóg w mgnieniu oka i jął sobie rozdzierać duszę, wyrzucać z serca gorące, jak żagwie słowa, jakie chwila niosła mu na usta:
— Oh, jeśli miłość moja ma być dla pani nieszczęściem, niech mnie pani ugodzi w serce i zabije! Umrę szczęśliwy, że umieram u pani nóg w promieniach miłości...
Świetny blask zakochanych oczu olśnił go i urzekł. Położyła dłoń na jego rozpalone czoło, pochyliła się torsem do jego starganej namiętnością twarzy i zanuciła mu znów kołysankę:
— Nie trzeba tak rozpaczać, tak szaleć, panie Wiktorze najdroższy!... Przecież ja pana kocham... Jeszcze pan nie wie jak?..
— A mówi to pani tak smętnie, jakby to było tylko... echo zamierającej miłości.
— Bo jestem nieszczęśliwa...
Łzy zaszkliły się pod jej powiekami.
— Czemu?? Przez tą kobietę?
— Przez pana. Pan jest taki porywający szaleniec, że jak panu kobieta się spodoba, pędzi pan za nią na oślep, jakby na stu koniach, gotów rzucić się za nią nawet w ogień bojowy, byle ją zdobyć. A potem...
— A kogoż ja tak zdobywałem prócz pani jednej? — wpadł skulony u jej nóg, zapatrzony w nią jak w tęczę.
— A cóż pan zrobił z tą nieszczęśliwą kobietą? Rozkochał ją pan w sobie do szaleństwa. Może sprowadził ją pan na manowce... Rozkochał ją pan,