Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/347

Ta strona została uwierzytelniona.

opiekuńczego, by mnie ratować. Ten sam. Nie chciałam oczom swym wierzyć... A potem tak patrzał na mnie i we mnie, gdy siedzieliśmy przy tym wazoniku astrów. Wtedy już była z nami miłość... Śnił mi się pan potem. Zgasił we mnie pamięć o narzeczeństwie, przykuł mnie do siebie tak, że choć sufit zdał się zawalać na nas, nie uciekałam od tego sokoła, co do mnie przyleciał. On przyleciał z obawy o mnie, tak?... Kochany!...
— Więc zamierałam z lęku o niego, gdy biegł w straszny grad kul, fruwałam z nim, przypadałam w zbawczą kotlinę. Byłam przy nim drzeniem serca, duszą całą, byłam z wami, memi Ślązakami... Aż na zew mego serca przyniósł mi go wiatr na to, abym uświadomiła sobie, że nie obronię się, że niema rady, bo muszę kochać tego rycerskiego Polaka, bo kocham go...
Drżała jak liść w jego ramionach i z oczyma pełnemi łez, z czołem do szyi jego przytulonem szeptała jeszcze.
— Kocham cię... I cudny będzie dzień, gdy powiem: mój... A jak nie nadejdzie...
— To chyba mnie nie będzie już na świecie.
— Nadejdzie...
Miłość we złach kąpana, zaklęła ich w jedną wyrzeźbioną bryłę i on miał swą dziewczynę na piersi tak jak wówczas, gdy po gruzach wynosił ją z odmętów zagłady.
— Kochanie moje...
Cichuteńkie, najtreściwsze, najtkliwsze westchnienie złożył na jej jasną głowę, niby przysięgę dozgonną, i w tem westchnieniu legł cały u jej stóp, bo nie było w niem atomu, co nie byłby przepojony miłością.
Na to ona odrzuciła głowę, zacisnęła w ekstazie załzawione oczy i podała mu usta