— Jadwiniu! Wiktorze! Taka piękna pogoda. Czy nie pójdziemy na spacer? — wołała z ogrodu Matylda, już z panną Orzelską na „ty“, gdy ten całus tak źle, bo w oknie umieszczonej pary zdał się jej trwać za długo, denerwująco za długo.
Ale upłynęło jeszcze kilka chwil, nim rozerwały się sploty i wynurzyli się z willi, wrócili z innego świata — z wyspy Cytery. Ogród i ów świat cały przybrał dla nich pozory Edenu, po którym chadzali niby we śnie czarownym, pełni uśmiechów, grających na wysłonecznionych twarzach.
Jadwinią odwracała się od niego a widziała go ciągle oczyma duszy, oddalała się, a była tak blisko niego i, o czem bądź rozmawiali z Matyldą, spodem ich słów brzmiała muzyka dla nich tylko uchwytna. Niekiedy zazierali sobie w oczy ukradkiem, jakby pytając się z niedowierzaniem: tak mnie kochasz?...
Matylda napróżno czekała od nich wyznania. Gdy schronili się przed upałem do altany, ozwała się:
— Gdy ojciec wróci, zapewne dowie się od was radosnych rzeczy...?
— Nie, nie, niczego! — odrzuciła Jadwinia, ogromnie zmieszana i wyznała rozbrajająco: — Ja jestem całkiem nieprzytomna...
A Wiktor, jakby też chcąc ujawnić przed siostrą swoją nieprzytomność, padł ustami na leżącą