na stole rączkę ubóstwianej dziewczyny i utonął w słodyczach pożądania.
— Panie Wiktorze!... — szarpnęła się Jadwinia, cała w ogniu, i leniwie odbierając mu ręczkę, strofowała go: — Taki okropny szaleniec!...
— O, szaleniec! — zaśmiała się w głos Matylda. — Temu nawet rodzona jego matka nie zaprzeczy. Ale mu z tem do twarzy.
Temu Jadwinia nie mogła zaprzeczyć. Kochała go dlatego, że był takim, jakim był, a kochała tem więcej, że wiedziała, iż nikt tak kochać jej nie potrafi, jak ten czarowny szaleniec.
— Chodźmy na spotkanie dyrektora! — zerwała się z trzcinowego krzesła.
Zanim stanęli u furty ogrodu ukazała się na dróżynie do willi sylwetka okazałej kobiety w kapeluszu, czerwonemi wiśniami przystrojonym. Była to pani Fryda Lisowa.
Zdumiony tem zjawiskiem Wiktor ruszył ku niej.
— W tartaku powiedziano mi, że pana porucznika zastanę tutaj — powitała go pani Fryda i oznajmiła: — Maks zginął bez śladu!
— Zaginął?... On nie taki maleńki, by mógł zginąć jak szpilka.
— A jednak przepadł. Wyszedł wczoraj po dwunastej w nocy z „interesu“ z trzema mężczyznami i niema go do tej pory.
— Pytała pani o niego policję?
— Nie, bo nie chcę mieć do czynienia z policją.
— Na jakiej stopie stoi on teraz z policją?
— Trudno określić. Niedawno, na krótko przed powstaniem oświadczył Weitzlerowi, że, jak się przekonał, nie potrafi przysługiwać się tajnej policji. „Jestem do tego za ciężki“, tłumaczył się Weitzlerowi.
— A Weitzler co na to?
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/349
Ta strona została uwierzytelniona.