— A-no, pokiwał głową i mówił: „Byle pan nie pomagał Polakom, przestrzegam!“
— I cóż pani sądzi?
— Obawiam się, czy kto go nie zadenuncjował Weitzlerowi, że poszedł do powstańców i zebrał sobie bojówkę.
— A może jego ludzie namówili go na jaką wyprawę?
— Nie! Wydalając się z domu na dłuższy czas, byłby mi o tem powiedział. Zresztą ci ludzie, z którymi wyszedł, to obce twarze.
— Pani ich widziała?
— Nie zwróciłam na nich szczególnej uwagi. Jeden z nich tylko wpadł mi w oczy jako niepomiernie zwalisty chłop... Dzisiaj pytałam się znajomych, co byli wtedy w naszej gospodzie, czy wyszedłszy, nie zauważyli Maksa gdzie w towarzystwie tych ludzi. Pewien kolejarz mówił mi, iż widział trzech mężczyzn, wchodzących na dziedziniec, w którego głębi znajduje się rudera karczmarza Wesnera, i jednym z tych trzech ludzi wydawał się być Maks. Ale cóżby on tam robił?
Porucznik zamyślił się.
— Zaraz po obiedzie przyjadę do pani. Tymczasem może przyjdzie mi jaka szczęśliwa myśl do głowy. Odnajdziemy go, musimy odnaleźć. Niech się pani o niego nie obawia. Maks nie jest z tych którym udałoby się łatwo wyrządzić mu krzywdę.
Temi słowy Wiktor pocieszył panią Frydę i pożegnał ją, w istocie zakłopotany o losy przyjaciela. Zbyt wiele zawdzięczał mu, aby nie miał ratować go w takim wypadku z opałów, chociażby z narażeniem życia. Ale czy nie zamordowano już tego eksajenta policji, który przystąpiwszy do powstańców, wystawił się na sztych niemieckich potęg plebiscytowych? Czyż Weitzler nie miał powodu obawiać się, że Lis zdradzi Korfantemu sekrety jego tajnej akcji? Zaiste zamordowano już
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/350
Ta strona została uwierzytelniona.