niętemi oknami podejrzewać trzeba było ów przygodny azyl dla bezdomnych. Dookoła tej rudery zaległo milczenie.
Gdy Wiktor i Froncek weszli do zaśmiecionego, ciasnego kurytarzyka, zbiegła do nich po schodach ciemnowłosa niewiasta, mało ale zato niechlujnie odziana, z gołemi łydkami i obnażonemi po łokcie ramionami. Resztki niewątpliwej urody podkreślone były mocno szminką, przez co twarz wydawała się jeszcze więcej zniszczoną, aniżeli była w istocie.
Z chmurną niechęcią przyjęła pani Wernerowa tych, snać niepożądanych, gości.
— Was wollen Sie hier?!
— Szukam pana Wernera — odparł Wiktor.
— Pana Wernera?... — nie dowierzała niewiasta. — Niema go; jest w swym „interesie“. Tu nikogo niema.
— A w szlafhauzie także niema nikogo?
— Niema nikogo. Co to pana obchodzi? Czego pan tu szuka?
Przez chwilę porucznik wahał się co powiedzieć, w jaki uderzyć ton. Wreszcie ozwał się ostro, miażdżąc ją badawczem spojrzeniem.
— Ubiegłej nocy było tutaj trzech ludzi. Gdzie oni są?
— Tu nie było nikogo i niema! — wymamrotała widocznie wylękniona kobieta.
A on nacisnął na klamkę najbliższych drzwi. Były zamknięte. Lecz trzymające go tam podejrzenia wzrosły, gdy pani Werner przyskoczyła do drzwi tych tak, jakby chciała zamknąć im wstęp do wnętrza tajemniczego mieszkania.
— Zaraz przyjdzie tu policja i otworzy!... — chciał przerazić ją Wiktor i dodał: — Niechaj pani sama otworzy zaraz!
— Nie mam klucza. Tam nikogo niema.
— To my sami otworzymy! — odrzucił z determinacją porucznik.
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/353
Ta strona została uwierzytelniona.