Niesłychana radość zapanowała wśród miejscowych andrusów i wszelakiej gawiedzi, gdy na głównej arterji Szopienic ukazała się nieliczna, ale cudaczna procesja. Na czele kroczył karczmarz Werner, pomalowany na zielono, z rękoma na plecach skrępowanemi, w papierowym, trójgraniastym kapeluszu. Prowadził go na sznurze, wokoło szyi obwiniętym, Froncek Psota. Za nimi postępowali gęsiego młody Orgeszowiec i marynarz,, obadwaj z nosami zielonymi, spuszczonemi na kwintę, pod strażą Lisa. A porucznik szedł po chodniku opodal i przyglądał się temu widowisku z uśmiechem.
Zdało się, że cyrkowe pajace zapowiadają Szopienicom występ jarmarcznych akrobatów i komików. Zbiegła się przeto przeliczna eskorta i psy podniecone jazgotały zawzięcie na zielone małpy.
Gdy procesja ta, jezdnię całą opanowująca, zatrzymała się przed gospodą Lisa, karczmarz stanął w progu, wepchnął do swego „interesu“ marynarza, by później pocieszyć ośmieszonego przyjaciela poczęstunkiem, i, patrząc na dwie zgnębione postacie nieprzyjaciół, strzygł powiekami złowrogo.
Zdjęły go wyrzuty sumienia, że ma puścić wszystko płazem tym łotrom, co dybali na jego życie. Ale porucznik tak mu przykazał. Przez chwilę żuł coś w myślach, wreszcie, wspaniałomyślnością natchniony, pacnął jednego i drugiego w gębę, nie mocno, lecz jakby pieszczotliwie, przyczem wybił Wernerowi tylko dwa zęby.
— Furt, wy gizdy parsywe!...
Tym pięknym, rycerskim giestem zakończyła się niecna zasadzka skrytobójców na Maksa Lisa.