galanterji, przez jaką bezwiednie oddawał hołd jej urodzie. A że ona tym razem umiała po francusku, więc rozmawiali żywo.
Wiktorowi schlebiało to, że jego ukochana tak korzystne wywierała wrażenie. Zdawało mu się, że świat cały winien zazdrościć mu tej dziewczyny.
W toku rozmowy porucznik de Saint Laurent ozwał się do panny Orzelskiej:
— Zaprezentuję pani mego psa. Wabi się, z przeproszeniem: Bismarck, — uśmiechnął się i zwrócił jej uwagę na gawiedź — Jak podoba się pani tych trzech podchmielonych mieszczników tam przed knajpą?
Nie czekając na odpowiedź, szarpnął za obrożę psa i poszczuł go szeptem:
— Bismarck, les boches, les boches!...
Spuszczony z uwięzi „Bismarck“ prysnął jak z procy i wpadł na trzech boszów z wilczą furją. Powstało straszne zamieszanie i już nietylko pokąsani, lecz wszyscy uciekali wśród panicznych wrzasków i groźnego, basowego hau—hau dzikiego, tresowanego na boszów zwierza. Bo „Bismarck“ w migawkowych rzutach elastycznego cielska ciskał się w prawo i w lewo, jakby w transie wściekłości, i rwał kłami odzienie, łydki i uda, niczem w kniei mieszkający jego protoplasta.
Plac opustoszał. Pies zapędził się daleko.
Gdy wreszcie porucznik przywołał go do nogi, dyszał, sapał gwałtownie z ozorem wywieszonym, jak czerwona płachta, i strasznie okrwawionym pyskiem. Raz wraz zerkał bursztynowem okiem w twarz porucznika, oczekując pochwały.
— Jutro będą znów u pułk. De Vic‘a skargi na Bismarcka — zauważył Wiktor