Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/376

Ta strona została uwierzytelniona.

chanków, co rozchodzili się po dwuletniem pożyciu. Pragnęła, by wytrzeźwiał, ujarzmił zapęd zmysłowy i w spokoju przyszedł do rozpoznania swych uczuć. Rozumiała wybujałego swego rycerza, czarującego przez swą wybujałość a niebezpiecznego, lecz nie doceniała ogromu jego miłości dla siebie. Patrzała nań ze słodkim uśmiechem, gdy w chmurze niezadowolenia zatopił palce w swe czarne włosy.
— Ależ, panie Wiktorze, kilka tygodni spokojnej rozwagi przed tak ważnym krokiem, czy to tak wiele?
Dookoła nich leżał sielski pokój. Po wypalonej trawie ogrodu chodził poważnie krzywonogi jamnik i jak policjant zaglądał w krzewy floksów i bujnych piwonji.
— Krzywdzi mnie pani... A czy pani wierzy w niezłomność swych uczuć? — kwestjonował Wiktor.
— Najzupełniej!
— Można polegać na pani jak na Zawiszy?
— Z pewnością!
— A pisała pani do profesora?
— Napiszę lada dzień.
— Nieodwołalnie?
— Nieodwołalnie!
— Chociażby rodzice odradzali pani i sprzeciwili się naszemu związkowi?
— Chociażby tak było.
— A czy pani sądzi, że oni zgodzą się na nasz ślub?
— ... Nie łatwo... — wyznała z cicha Jadwinia. — Żal im będzie człowieka, którego znają i cenią, i przykro, że nie będą mieli mnie w Warszawie. A Śląska nie znają wcale, więc będą mieli wrażenie, że idę na wygnanie.
— A Ślązak w ich pojęciu...?
— To jakby trochę Niemiec, nie taję.