— No, nie dziwię się temu!... — wyrzekł jakby do siebie. — Ja sam mimo wszystko noszę pokost... A pani to we mnie nie razi? Nie odpycha jej odemnie?
— Czyż mnie odepchnęło? Czy mogło by mnie oderwać to od tak cudnego Polaka?
— A czy widzi pani przed sobą przyszłość z tym Polakiem w Mysłowicach i w tej nowej Polsce?
— O tak! Przeżyłam z wami zbyt wiele, zbyt wiele osobliwych, wielkich momentów, abym nie miała zżyć się z tą ziemią piastowską, tak długo zapomnianą. Tu dopiero żyłam w całej pełni, tu współpracując dla dobra Polski, poczułam się dopiero Polką i tu dopiero poczułam się kobietą... w miłości. Jestem wasza! A przykuł mnie do tej ziemi... mój rycerz.
— A złota, jedyna!...
— Tu dopiero dowiedziałam się co to szczęście.
— Porywa mnie pani w słońce a każe mi patrzeć na prozę życia. A więc zapytam, czy ten rycerz zdoła stworzyć dla niej stosowne warunki bytowania codziennego. Czy ja potrafię dać pani w życiu tyle, co ten świetny profesor?
— Stokroć więcej.
— Rzeczywiście?
— Tak, sto razy tak.
— Cóż ja mogę pani ofiarować?
— O położeniu pana i jego widokach na przyszłość mówił mi ojciec pana.
— Mówił to pani?!
— Wszystko, szczerze. On bardzo pana kocha. Jego jednego.
— Tak?
— A przedewszystkiem, jeśli się nie mylę, ofiaruje mi pan wyśnioną, niepodzielną miłość.
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/377
Ta strona została uwierzytelniona.