Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/378

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jednak nie posłyszałem jeszcze ostatniego słowa: „będę twoją...“, tego słowa, którem teraz żył-bym jak żydzi na pustyni manną.
— Drogi mój panie Wiktorze, znając me uczucia, przetrwa pan i bez tego ostatniego słowa ten okres czasu.
— W niepewności...
— Nie! Z mej strony nie dozna pan zawodu. Ja w panu jednym widzę całe swe szczęście.
Blask słoneczny przeszedł przez jego czoło.
— Zaprawdę pani zadaje mi rany i sama leczy je cudownie.
— Rany? Aż rany? — uśmiechnęła się ślicznie.
— Och! — wybuchł z namiętnością i nakrył twarz rękoma. — Zawsze jeszcze pani nie wie, że ja bez niej, jak bez powietrza, nie mogę zgoła istnieć?
Powstała szybko i ujęła jego głowę w dłonie
— I mnie będzie tęskno...
— O ty ukochana!... — wyszeptał przez zęby, potem zerwał się, wziął ją w ramiona, utulił i błagał żarliwie o usta.
Ona broniła się słabo i słodko.
— Nie, złoty panie Wiktorze, nie... Jeszcze kto zobaczy...
— Tylko Buks.
Zwarły się usta i utonęli w słonecznem upojeniu.
Ramiona dziewczyny zawisły bluszczowo na jego szyi i szept omdlały musnął mu twarz:
— Nie zapomni o mnie...?
— Nie, ale umrę z tęsknoty...
— Jedyny mój... Tęskno będzie...
Żałość ogarnęła ją falą i rozpłakała się na jego piersi. A on rad był z tego, bo czuł się kochanym, szczęśliwym i mógł przycisnąć wargi do alabastru jej szyi. Palił ją pocałunkami, aż położyła dłonie