Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/411

Ta strona została uwierzytelniona.

Powoli w zimnej, głuchej pustelni budził się do życia. Zdawało mu się, że jeszcze żywego wtrącono go w ogromną trumnę, aby czas pogasił w nim ostatnie iskry. Nie buntował się zaś przeciwko temu, lecz przeciwnie przyjmował to jako nieodzowną, mądrą konieczność.
Dopiero w miarę, jak nabierał więcej sił, poczynało mu być źle. Świadomość ciężkiej niedoli ogarnęła go jak stróżujący nad nim bezustannie mrok.
Trzy razy dziennie pojawiał się przy nim stary wachmistrz, przynosił mu strawę i stękał, gadał coś do niego, zmieniał opatrunki, nacierał go maścią.
Pewnego dnia kazał mu wstać i nazajutrz sprowadził go po krętych, starych schodach do swej kuchenki, gdzie krzątała się stara kobieta. Naprzeciwko jeńca świeciła czerwona twarz małego, pampuchowatego a muskularnego młokosa, który spozierał na niego jak wilk. Postawiono przed nim dymiącą miskę. Jadł, zrazu niby na komendę, potem z apetytem. A przez cały czas nie wyrzekł słowa i nawet nie słyszał, co obok niego mówiono. Jeszcze gościło w nim dobre, lecznicze znieczulenie na wszystko.
Lecz następnego dnia zatęsknił za godziną obiadową. Nakręcił swój stłuczony zegarek. Raźnie spuszczał się o własnej sile po schodach do izby dozorcy. Z ciekawością wyzierał przez szybę na ładne drzewa parkowe i przyglądał się, co i jak robi gospodyni przy kuchni. Obiad smakował mu i wypił szklankę piwa. Na dwóch Orgeszowców nie zwracał u wagi, lecz spostrzegł, że jeden z nich miał czerwone jak maki blizny na twarzy... Od jego ręki.
— Na, jesteś już znowu gotów do bójki, du Polake!? — zgrzytnął Niemczak, nienawistnem spojrzeniem prażąc jeńca, który dał mu się we znaki.