Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

mermann zwiał z Mysłowic i nie chce tu już wrócić wcale. Lęka się Polaków. Widziałem się z nim wczoraj we Wrocławiu i nabyłem odeń jego udział w tym tartaku... Jestem teraz jedynym jego właścicielem. To pole działalności dla ciebie. Głowę masz.
— Nie mogę się tego podjąć.
— Czemu? Czy zamierzasz wrócić na uniwersytet? Na medycynę? Nie jesteś stworzony na lekarza.
— Istotnie nie. Pozostanę w wojsku.
— To nie ma sensu. Cóżbyś tam zarobił jako porucznik?
— Wkrótce zostanę kapitanem.
— A jeżeli nie wyznaczę ci pensji miesięcznej, co poczniesz?
— To będę musiał istnieć bez tego! — odrzekł z chłodnym spokojem porucznik.
— Zawziąłeś się?
— Służyłem wrogom z konieczności, teraz pragnę służyć Ojczyźnie z miłego obowiązku.
— Wrogom?! Czyż Niemcy wyrządzili ci chociażby najmniejszą krzywdę? Czyż nie korzystałeś z ich szkół, z błogosławieństwa ich kultury?
— Przeciwko mnie samemu nie ukuli prawa wyjątkowego, to prawda. Dali mi to, co byłby mi dał każdy inny organizm państwowy. Nie dlatego wszakże, aby zrobić ze mnie inteligentnego człowieka (jak byłaby ta zrobiła Polska), lecz w tym celu, by ulepić sobie ze mnie jednego z miljonów użytecznych jak wół roboczy, a pokornych, służalczych pachołków Berlina. Tu niema najmniejszego szacunku dla indywidualności. Prusy wychodziły zawsze z tej przesłanki, że ludzie — to trzoda bydła.
Dyrektor spozierał na syna wielkiemi oczyma. To co on mu mówił, było dlań czemś tak nowem, że zgoła nie wiedział, co odrzec.