oranżerji kilka jego ulubionych tulipanów. A pani Agata uważała, że ona przynosi mu z sobą zdrowie. Bo rzeczywiście młoda ta kobieta więcej niż kiedykolwiek oddziaływała nań magicznie. W jego oczach była najpierwszą osobą i na jej życzenie lubo krnąbrny, stosował się do przepisów lekarskich pokornie.
Pewnego razu, trzymając jej rączkę, ozwał się:
— Dobrze mi, gdy jesteś przy mnie. Gdybym był na miejscu Wiktora, kochałbym się w tobie, jak on. Ja byłbym dla ciebie został Polakiem.
— Dla mnie zostanie ojciec teraz zdrowym! — uśmiechnęła się, lecz pomyślała sobie, że nie pragnęłaby, aby Wiktor „dla niej“ był się wyrzekł narodowości niemieckiej. On miał być Polakiem — tak jak istotnie był — nie z miłości do kobiety ani z tym podobnych motywów, lecz z najgłębszego przekonania i na głos swej krwi.
Nigdy w życiu swem pan Wilhelm nie kochał tak jak Wiktor, nigdy nie byłby całkiem rozsunął kanwy jego uczuć, dopiero teraz, u progu śmierci odczuł syna i zdumiał się, że kwiaty miłości tego junaka, wyrastały z ziemi, z jakiej on sam był ulepiony.
Chociaż miał przy łożu żonę i córkę, szukał oczyma Jadwini jako uosobienia uśmiechu życia, a ona, lubo odrywana pracą plebiscytową, jaka wrzała w tempie przyśpieszonem, poświęcała mu każdą wolną chwilę. I dla niego była ona — Polska.
Wkrótce usadziła chorego w głębokim fotelu przy biurku, gdzie poczuł się już znów jakby przy swym warsztacie, i śmiała się, gdy żartował z wdzięcznie brzmiącej niemczyzny, jaką popisywała się przed nim z wdzięczności za to, że, jak sądziła, ten „Niemiec“ będzie, o ile pozwolą mu siły, głosować w plebiscycie za Polską... — dla niej.