Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/493

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze, że wyjechali.
A w myśli dodał: „na ten czas“. Wkrótce potem puścił się gdzieś swym małym samochodem, jak domyślała się pani Jadwinia, dla przekonania się o pogotowiu drużyn w tym okręgu wojskowym.
W drodze powrotnej wstąpił wkońcu do zadymionej, zgiełkliwej karczmy Lisa.
Ujrzał tam Nawoja w kompanji jakichś robotników z pod ciemnej gwiazdy i nie mógł zrozumieć, jak człowiek ten, zdradzający zgodne ze swą kulturą wyższe aspiracje, mógł przestawać i kumać się z szumowinami społecznemi, zwłaszcza w czasach, gdy pobrzękiwał kiesą. Ale anarchista ten przedstawiał dlań zawsze zagadkę.
Spostrzegłszy porucznika, przebiegły i wnikliwy Nawoj mógł był domyślić się co go sprowadziło do Lisa. Zresztą karczmarz nie miał przed nim sekretów. Wobec tego porucznik zabrał go do pomieszkania Lisa i na wstępie rzekł do niego:
— To, co pan tu posłyszy, zostanie między nami. Słowo?
— Słowo! — odparł Nawoj i podał mu rękę.
Zasiedli przy piwie.
— Czy trzymasz swą lotną bojówkę w ręku? — zwrócił się porucznik do Lisa.
O nic nie pytając, służbisty marynarz począł skrupulatny przegląd swych ludzi. Okazało się, że jeden i drugi z nich, byli to „klipy“, dobre jeno do „pokocendrowania“, do bójki i rabunku. Należało ich przeto zastąpić lepszym materjałem wojskowym.
Lis wymienił znanego porucznikowi z Tychów Gniwkę, który dla miłego grosza służył swego czasu w Zycherce, brał 70 marek żołdu, strzelał w powietrze i pierwszy uciekał, chociaż nie brakło mu wcale animuszu. Najwięcej bał się pracy i skrupulatnie jej się wystrzegał. Wychodziło mu to na zdrowie; policzki jego przypominały zarumienione