— Bogu dzięki, że skończyła się ta wojna bratnia! Na tle plebiscytowego rozpasania przybierało to coraz groźniejsze formy. Jutro bylibyście do siebie strzelali.
Ale Wiktor zachmurzył się; przypomniał sobie swe przejścia w Opolu i mruczał:
— Mam wszystko to puścić płazem temu łajdakowi z pod ciemnej gwiazdy?...
Na to Jadwinia rzuciła mu się na szyję.
— Tak, kochanie. Jesteś chrześcijaninem, więc zamkniesz oczy na to, co było, przebaczysz mu jego nieprawości. Uczynisz to dla ojca i dla mnie.
Wiktor przeszedł przez pokój w chmurnem milczeniu. Nagle spojrzał na zegarek i ozwał się zwykłym tonem:
— Pojedziemy do Czarnego Lasu. Miałem od pp. Niegolewskich telefon. Proszą nas na wieczór. Będzie tam Korfanty. Pojedziemy zaraz i pozostaniemy tam na noc.
— To coś ważnego?
— Zdaje się.
Wkrótce ruszyli samochodem hen w głąb powiatu Lublinieckiego, do wielkopolskiego domu państwa Kazimierzostwa Niegolewskich, w których leśnem zaciszu pracownicy plebiscytowi często szukali wytchnienia.
Pędzili między masztami dymiących kominów, czarnemi garbami hałd, martwemi stawami, ogromnemi cielskami hut, aż, pozostawiwszy za sobą okrąg przemysłowy, wznieśli się na wzgórze, do stóp miłościwie nad G. Śląskiem panującej świątyni w Piekarach. Przefrunęli przez panoramę wsi śląskiej i zanurzali się w lasy, aby z nich wybiedz w okolicę rolniczą i wylądować w pobliżu śląskich słupów granicznych, w Czarnym Lesie.
Tego wieczoru, uprzedzony o tem, że zawitają tam skutkami brzemienne wiadomości, przybył tam
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/507
Ta strona została uwierzytelniona.