W Mysłowicach czekało na porucznika Kunę dwóch jego towarzyszów broni, którzy tego rana przybyli z Warszawy, śladem kilku innych oficerów. Czas zabijając, czytali gazety i lustrowali tartak, nie bez zdziwienia, że ludzie pracowali jakby automatycznie, chociaż grzmot granatów miał niebawem wytrącić ogół z równowagi niby trzęsienie ziemi.
Dopiero z południa zajechał samochód. Zanim Wiktor pomyślał o domu, wstąpił do komendy swej mysłowickiej „Apo“, aby przekonać się, czy znajdzie swych ludzi na posterunkach i w dobrej formie. Nieoczekiwanych swych gości uściskał serdecznie, a kapitan Chodźko, z protezą u prawej nogi, mówił:
— Pamiętasz, jak to żegnając nas przy moście granicznym na Przemszy, wołałeś do mnie i Władka Pochwalskiego: Bywajcie i przybywajcie wczas, pierony, gdy pocznie się walka z sępami pruskimi. Otóż jestem wczas. Władka, niestety, zatrzymała w domu jego dolegliwość, wyniesiona z wojny bolszewickiej. Ale ja pośpieszyłem wczas, choć kulas. Wąsy golone wciąż człekowi odrastają a taka ustrzelona noga za nic nie chce...
— Musisz nas w pieronów przemienić! — rzekł kapitan Wardęski.