Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/524

Ta strona została uwierzytelniona.

wyraz swej polskości. Zapowiadał się marsowo. Niemniej pani Jadwinia zamierzała zgotować dziatwie wesołe święto narodowe. Smętkiem owiana majstrowała jeszcze pajace z różnobarwnych gałganków, gdy wszedł do pokoju Wiktor w wytartym, szaraczkowym, opiętym surducie, we włóczkowej kamizeli, grubych szarawarach i czarnych sztylpach skórzanych. Z kieszeni wyglądała miękka kraciasta czapka, jaką często widywano u stosstruplerów.
Nie patrząc na żonę, szukał czegoś w kredensie i mówił:
— Moja złota, nasz samochód będziesz mogła oddać na usługi Czerwonego Krzyża.
Ona pobladła, pochyliła głowę nad gałgankami. Nadeszła chwila rozstania.
— Może wybierzesz się dzisiaj do Matyldy?
— Nie wiem jeszcze, czy będę mogła — odrzekła z cicha Jadwinia. — Masz tam na kredensie zawiniątko z żywnością i apteczką.
Zawisło nad nimi ciężkie milczenie. Deszczyk majowy, przejściowy zadzwonił nagle o szyby raźnie i wesoło i zacichł.
Wiktor odetchnął głęboko i wyrwało się ciche:
— Jadwiniu....
Ona powstała żywo i ręce ich złączyły się w węzeł niemal bolesny. Na uścisk jego ręki, młoda kobieta odpowiedziała uściskiem wymownym, którym przelewała w jego pierś cały zasób swego chrobrego serca. I tak zabierzmowała go na drogę.
Pochwycił ją w ramiona błyskawicznie i miłość gorąca zwarła ich usta, zabrała na chwilę ponad teraźniejszość.
— Jadwiniu moja... — drżącym szeptem żegnał ją, rozlewnym akordem duszy spowiadał się jej z bezmiarów swej miłości i może nigdy nie czuli się jednością, tak włóknami dusz i serc i organizmów