splątaną, jak w tej chwili dojmującej, rozdzierającej żałości.
Lecz trzymał ich w obręczy zaklęcia przecudny ton rycerski.
Wiktor oderwał się od niej niemal bohaterskim odruchem, czując, że przebywa najstraszniejszy moment powstania, i nagle męstwo zalało jego pierś takie, że byłby mógł światu wypowiedzieć wojnę. Było to, jakby duch jego, wynurzywszy się z wód Styksu, był zatracił w nich ziemską powłokę i zapatrzył w świetlany cel.
Wyszli — oboje jakby w śnie somnambulicznym.
Przed oficyną stało kilka motocyklów a przy nich Froncek, Nawoj i Zając kopcili papierosy, gawędząc. Pies jakiś dropiasty, bezpański, który od dwóch dni tułał się po tartaku, nadbiegł, wsparł łapy na kolana Wiktora, liznął go w rękę i otarł się łbem o niego przyjaźnie jakby chciał go pożegnać.
On zaś zwrócił się jeszcze do Jadwini. Szybkim ruchem ujął jej rękę i teraz dopiero, dziwnie wesół, niby sokół rozpinający skrzydła do lotu, spojrzał w jej oczy pełne brylantowych rozblasków.
Dusze ich zgrane zadźwięczały na jedną nutę popularnej piosenki: „Wojenko, wojenko cóżeś ty za pani, że za tobą idą chłopcy malowani...“ i, oboje wyszedłszy po za swe ja, poszybowali gdzieś wysoko, gdzie już nic nie mogło ich rozdzielić. To nie było rozłączenie, lecz jakby święto narodowe, którego blask odbijał się w ich twarzach i źrenicach.
Wiktor przycisnął jej rękę do ust i wskoczył na wehikuł. A ona rzuciła im:
— Bóg z wami!
Uniosła ramię wysoko, niby sztandar, i dopóki nie znikli jej z oczu, stała promienna, posągowa, królewska — jakby Polska.
Gdy porucznik wyjechał po za miasto, szarpnęło go coś za pierś. Chciał zawrócić jeszcze na mo-
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/525
Ta strona została uwierzytelniona.