nie do siebie; zbliżyło się do niej poczucie macierzyństwa.
Wkrótce potem zwróciła się telefonicznie do Komisarjatu o instrukcje dla Czerwonego Krzyża. Wśród płócien i bandażów zastała ją znana jej z Warszawy panna Alicja Czarlińska.
Nie wiedząc o wiszącej nad G. Śląskiem burzy, przybyła ona dwa dni temu ze stolicy z prof. Dubielem z Puław w celu organizowania włościaństwa. Zaniepokojona teraz wieściami, krążącemi tu i owdzie, przyjechała z Pszczyny do pani Jadwini, by zasiągnąć języka.
— Lada dzień, lada godzina posłyszy pani strzały! — oznajmiła jej pani Jadwinia.
— A pani pozostała tak sama?... — westchnęła panna Alicja.
Jadwinia milczała przez chwilę w skupieniu.
— On należy do mnie, lecz my, oboje należymy do Ojczyzny! — wyrzekła spokojnie a potem zawołała: — Nie czas teraz na pokojową pracę. Zabiorę panią do Czerwonego Krzyża i natychmiast zaprzągnę do roboty.
Panna Czarlińska nie wymawiała się od tego wcale. Zgodziła się pozostać u pani Jadwini, która rwąc się już do służby narodowej, mówiła:
— Trzeba zawczasu mieć na względzie, że wkrótce da się odczuć brak żywności i amunicji. Dlatego pragnęłabym zaraz porozumieć się z memi Paniami w Sosnowcu, aby zorganizować tam służbę dla naszej tworzącej się prowiantury generalnej. Pojedziemy tam dzisiaj.
Istotnie obie panie wybrały się po południu do Sosnowca i było już po dziewiątej, gdy wyruszyły z powrotem. W pobliżu dworca roiło się tam od ludzi i nie trudno było domyślić się, że zanosi się na coś. Przed kawiarnią Warszawską spostrzegła pani Jadwinia pannę Grolmanównę i kilku członków Komisarjatów dobrze znanych, a mianowicie
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/527
Ta strona została uwierzytelniona.