Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/528

Ta strona została uwierzytelniona.

Kozickiego, który powitał ją, wznosząc kapelusz wysoko, wiwatowo.
Samochód stanął, student przyskoczył do niego i zawołał:
— Zaczyna się!
— Co się zaczyna? — wpadła panna Czarlińska.
— Powstanie!
— Już! Boże drogi!
— Przed chwilą Korfanty wydał stąd hasło, zucił pochodnię, zatelefonował na Śląsk... coś w sensie: Jazda, pierony!
— Niech pan nam mówi wszystko!
Usiadłszy w samochodzie naprzeciwko pań, Kozicki począł z uśmiechem:
— Jak pani wiadomo, lubię zajrzeć wszędzie, gdzie potrzeba i... gdzie nie potrzeba. Więc na wieść, że Korfanty wyjechał do Sosnowca, puściłem się za nim i wychodzę z pałacu Dietla. Korfanty chciał się porozumieć z Warszawą, z Witosem. Długo trwała ta pamiętna rozmowa jego z premierem... Asystowaliśmy przy tem, sekretarz Korfantego i ja nieproszony, bez tchu.
— Co mówił Witos? — spytała pani Jadwinia niecierpliwie.
— Nie słyszałem — uśmiechnął się Kozicki. — Ale... Wśród ciszy takiej, że muchy byłoby można posłyszeć, stał Korfanty zakuty w powagę i nigdy nie widziałem go tak bladego. Stał przy aparacie Hughesa, wybijającym litery, a mnie się zdawało, że to młotek jakiś wali mnie po głowie. I jakby młotek bijący o stal padały skandowane słowa Korfantego.
— Jakie słowa?
— Stalowe... Dalibóg nie wiem, czy wolno mi powtarzać przed kimkolwiek, nawet przed panią, te zdania. Bo przecież była to rozmowa z najwyższymi czynnikami w Państwie Polskiem... Dość, że