Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/531

Ta strona została uwierzytelniona.




XXIX.

Tej nocy wśród gajów wiklin na lewym brzegu Odry rozłożyły się na piasku dwa upiorowe cienie. Pomiędzy prętami mrugały w głębi nikłe, srebrne plamy i zdradzały powierzchnię rzeki, po której ślizgały się księżycowe blaski. Dalej, ku północy padały na wstęgę Odry olbrzymie pasma cieniów grobowych od pobrzeżnych drzew, które zakute w milczenie wyciągały do nieba w bezsilnej rozpaczy pomstujące ramiona. Konary ich podobne były do jakichś zjawisk apokaliptycznych z rozczapierzonemi, żądnemi krwi pazurami. Przysłaniały one widok na zawieszony nad rzeką most.
Wśród głuszy nocnej wybijały się niekiedy odgłosy dużej, usypiającej osady. Nad głowami dwóch chacharów zatrzepotał bezszelestnie nietoperz i znikł jak widziadło z koszmaru poczęte. Od wody wiał chłód, więc porucznik zapiął pod szyję skórzany kubrak a jego towarzysz przyciągnął mocno rzemyk w pasie i obadwaj pociągnęli z manierki. Nie śmieli zapalić papierosa i porozumiewali się tylko szeptem, na ucho, chociaż znaczna przestrzeń dzieliła ich od rozlewnego obozowiska domostw.
Porucznik, siedząc w kucki na piasku, łamał sobie nad czemś głowę i klął w myślach. Zrobił bowiem odkrycie bardzo niemiłe. Spostrzegł z wieczora przy nasypie kolejowym, a tuż przy moście chodzącego wartownika z karabinem, którego wziął