Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/548

Ta strona została uwierzytelniona.

Żandarmi znaleźli się w piekielnym kotle zagłady. Strach przed bezlitośnym bagnetem powstańca i wściekła nienawiść kierowały akcją wyborowych, ambitnych tych żołnierzy. Ale wybiła ostatnia ich godzina. Dachówki i mury spadały im na głowy, obalały ich a przez okna rąbały w nich kule. Jakoż kilku legło na podłodze, niejeden z nich ogłuchł już i oślepł na szalejącą burzę bitewną. Reszta, odruchem pchnięta, wypadła na schody, w których połowie sterczał Wiktor Kuna z karabinem włoskim w garściach.
Rąbnął z niego w sekundzie, zanim obłędni żandarmi zdołali podnieść broń drzącemi rękoma, i stoczyło się po kilku schodach ciężkie ciało żołnierza. W zielono zuniformowaną ich grupę runęły granaty, runęły pioruny i nastąpiła jakby wulkaniczna katastrofa. Tynk, mur, kawały drzewa bryzgały w szalonym odmęcie, zaskrzypiała drabina schodów pod granatów obuchem i ciężarem walących się z góry ciał. Jeszcze moment a pękła klatka słabych schodów i wszystka runęło, jakby w piekieł czeluście.
Na szczęście Wiktor w ostatniej chwili skoczył na dół, zwalił się w jedną grupę z towarzyszami i wyszedł bez szwanku. Oszołomiony wydostał się na świeże powietrze, z twarzą od tynku białą i brudną, z nozdrzami pełnemi gazów, ze zakrwawionem od zadraśnięcia czołem.
Hurra! — powitało go na jezdni, gdzie zgromadzili się rozpromienieni a potem oblani kanonierzy. Po chwili zbliżyli się do niego Nawoj i Antek, prowadząc z pod rumowiska schodów dwóch żandarmów, którzy przeżyli swych kamratów, wyszli cało z tej katastrofy.
Antek, spozierając w oczy porucznika, zdał się pytać, co począć z temi jeńcami.
Wiktor popatrzył w ich oblicza, zastygłe w lodowatej grozie. Uświadomił sobie zdradę żan-