Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/549

Ta strona została uwierzytelniona.

darmów i zawyrokował o jeńcach jednym, żołnierskim, odpychającym gestem ręki.
Antek i Nawoj poprowadzili ich — pod mur.
Tymczasem za plecami Wiktora zainscenizowano zgoła inną scenę. Spoczywała tam jeszcze rozwarta, krzycząca o lokatora trumna. Porucznik nie mógł nie rozśmiać się, gdy zawsze wesołe jego karlusy wywlokły z domku skrępowanego oficera włoskiego, srodze wierzgającego nogami wepchnęli do wnętrza trumny i, podniósłszy ją, ponieśli go na barach przez ulicę jakby na cmentarz. Wrzeszczał biedny Włoch co nie miara, myśląc, że zbliża się jego koniec, ciskał się niby szczupak w sieci.
— O dio mio!.. Gottes willen!
Jęki i lamenty jego przepadały w chichotach i śpiewach idącej za trumną czeladki.

„Tam do Gliwic długa droga
Drzewkami obsadzona...“

— odbijało się o fasady domków.
Mieszkańcy Bierawy, którzy tak długo siedzieli w ukryciu, niby mysz pod miotłą, wychylali się na drogę i, widząc, co się święci, śmiechem wtórzyli powstańcom.
Lecz pytanie, czy Włoch nie byłby przypłacił życiem swego niewczesnego braterstwa z Niemcami, gdyby porucznik Kuna nie był położył kresu igraszce. Pobiegł za tą procesją i wyzwolił oficera z cmentarnej lektyki.
Gdy nad wyraz poturbowany a niepachnący Włoch stanął przed nim z posiniaczoną i umorusaną twarzą, z podartemi rajtuzami, do człowieka niepodobny, porucznik rzucił mu po francusku:
— Allez vous en! Idź do djabła i wynoś swe kości, pókiś żyw z tej ziemi!