wszędzie a grzmoty odbijały się o mury struchlałego miasteczka.
Gdy samorodny pancernik miał stoczyć pojedynek z armatą i trjarjuszami Selbstschutzu, z zagrody wyruszyły szeregi polskie. A na czele ich kroczył Wiktor Kuna. Przedtem położył instynktownie dłoń na sercu, na portfelu, w którym, jak sądził, nosił podobiznę swej ubóstwianej żony. Nie miał jej w portfelu, lecz nosił jej istotę w trzewiach serca wczarowaną i to uskrzydlało go dumą i męstwem podniebnego orła.
Załamały się zaczepne zamiary ochotników niemieckich. Cofnęli się szybko z pola i oparli o liczne, w rowach przydrożnych ukryte zastępy najlepszego żołnierza, by wystąpić z nim do boju ostatniego.
Niech żyje Polska!! — wiatr rozniósł daleko potężny okrzyk z poza pasma głogów i jerzyn. Na miedzy zerwało się stado sokołów, nim nieprzyjaciel przygotował się do walki.
— Hurra!! — podniosło się przy wtórze terkoczących kulomiotów i porucznik Kuna, z Kołeczkiem i Nawojem przy boku, wpadł na czele swych śląskich Hallerczyków w ośrodek nieprzyjacielskiej linji, jakby pod biczem konieczności, co nakazywała dotrzeć po trupach do sterczącej nad skarpą armaty, choćby za cenę życia.
Armata — symbol Prus i Niemiec — ich ducha emanacja i świętość narodowa — ich Kaiser, obsługiwany przez cały naród — ich bóg prawdziwy, jedyny i wielbiony... Armata zawsze jeszcze zapierała Polakom przystęp do wolności. Ustawiona za zwałem kamieni, z pewnej wysokości gościńca panująca nad niwami, dumnie wyciągała swą gardziel i paszczę na głowy śmiałków. Za nią i za przygodnym szańcem kamiennym kryła się mężna jej obsługa a w głębi, z drugiej strony opustoszałej szosy wyzierały chytrze z ponad skarpy maszynówki i kaski Reichswehry.
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/565
Ta strona została uwierzytelniona.