Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Dzieliło go od chwili upragnionego spotkania jeszcze kilka godzin. Dla zabicia czasu postanowił wstąpić w drodze do Pszczyny do dawnego szofera swego ojca, który zaskarbił sobie w domu Kuhnów szczególniejsze względy. Wyprysnął na swym motorowym Pegazie z pośród dymiących kominów, stróżujących nad krajobrazami w okręgu przemysłowym, odetchnął pełną piersią powietrzem szczerej wsi śląskiej, skąpał się w sielskości. Niekiedy napotykał jeszcze zespół kominów, snać niezbędnych na tej ziemi, lecz nie narzucały się one nahalnie oczom, nie deptały wsi, nie omraczały jej kłębami ciemnych dymów.
Z szoferem tym łączyło Wiktora niezatarte wspomnienie. Gdy podczas wakacji Wiktor, dziesięcioletni urwis, sam jeden „uczył się pływać“ w jeziorze a wodorosty oplotły malca, byłby niechybnie poszedł na dno, gdyby nie był rzucił się do wody na ratunek jego o kilka lat starszy a niezwykle silny syn rybaka. W nagrodę za to pan Kuhna posłał wyrostka do szkoły szoferów i potem Maks Lis, o ile nie był pijany, służył mu wiernie, dopóki nie wzięto go do wojska. Wyszedłszy z marynarki, Maks szoferował tu i ówdzie, ożenił się i, otrzymawszy nieco schedy po ojcu, nabył pod Tychami gospodę, czując największe powołanie do szynkowania, a zwłaszcza do picia wonnych a mocnych trunków. Jako że był to „ożerak“ straszny.
Nazwisko Lis — z którego Niemcy, wierni swej barbarzyńskiej a bezsensownej manji deprawowania nazwisk śląskich, nie omieszkali zrobić Liss — dostało mu się bodaj z tej przyczyny, że nie miał z lisem nic wspólnego. Płaskogłowy ten „basok“ dalekim był od chytrości lisiej. Natomiast mógł uchodzić za człowieka-buhaja lub jaskiniowca, bo kształty miał potworne, godne Goliata czy Samsona. Z nieporównaną łatwością wylewał ze swej przydrożnej gospody, niby pomyje, hałaśliwych