Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

Zatarł kościste łapy. Wiktor, który przyglądał się mu z wzrastającem zaciekawieniem, zauważył, że zdradza pewne wykształcenie a nawet coś jakby wytworniejszy ton w swem wzięciu.
O ile Gniwka był przeciętnym młokosem o rumianej gębie, o tyle Nawoj intrygował go w najwyższym stopniu oryginalnością swej twarzy i osobowości.
— Co pan za jeden? — spytał.
Na to dziwny, cierpki, bolesny uśmiech sfałdował nerwowe jego oblicze. Po chwili milczenia machnął ręką, odetchnął głęboko i rzekł z naciskiem:
— Nazywam się Nawoj... I basta!
Zerknął pytająco w twarz Kuny, któremu wszakże nazwisko to nic nie mówiło.
— Na, może poznamy się bliżej... — dorzucił Nawoj po chwili i podniósł się z ziemi, słomą zasłanej, na której siedzieli.
Miał on i Gniwka pobiedz do miasta po broń i granaty, jakie sam zdobył w Paprocanach, aby uzbroiwszy siebie i towarzysza, udać się z nim wprost do jaru, Kuna zaś miał przekraść się tam okrężną drogą według wskazówek Lisa i połączyć się w lasku z nimi w trójkę, gotową do wielkiej gry. Jeden duch ożywił tych urodzonych powstańców, co nie myśleli o sowitej nagrodzie za „służbę dla Ojczyzny“.
— A niech zgaszom laterne! — rzucił porucznikowi Gniwka i cicho jak mara wysunął się z wozowni w ciemność za Nawojem.
Kuna zgasił stojącą na ziemi latarkę i wyciągnął się jak długi na słomie. Z tego zaszycia miał wyprowadzić go Lis w stosownej chwili.
Pies podwórzowy zaszczekał, zadzwonił łańcuchem na pożegnanie wykradających się zabijaków i zapanowała cisza.
Nastrój wypoczynkowy, senny ogarnął znużonego porucznika. Leżąc z rękoma pod głową, my-