Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

przystawił sobie do stołu poręczowe krzesło i rozsiadł się w niem na dobre, przybierając minę prezydującego dygnitarza.
Istotnie przedstawiał się dość okazale; barczysty mężczyzna w zielonkawo-szarej litewce, z kulistą, jasną głową i przystrzyżonemi wąsikami. Zgryźliwy grymas fałdował często jego pospolitą twarz, niemiłym cechując ją wyrazem.
Gdy skończył przesłuchy, jego pięciogłowa armia, w pośrodku izby stercząca, czekała nabożnie oficerskiego słowa.
— Noc czarna. Niepodobna nic przedsięwziąć... — rzekł półtonem Gronosky i po namyśle ciągnął ze zwykłem generalsko-kategorycznem zacięciem pruskiego lajtnanta: Żołnierze zostaną tutaj przy mym boku. I sierżant Krall pozostanie. Może się przespać w samochodzie z szoferem. A wy dwaj... zawahał się, spoglądając na żandarmów — jesteście zbędni. Możecie jechać do domu.
Żandarmi wyszli a dwaj trabanci oficera, odstawiwszy karabiny w kąt izby, usiedli w pobliżu drzwi. Porucznik, pałaszując, co miał przed nosem, kazał im wspaniałomyślnie podać piwa i chleba z serem. Żywił odcień szacunku dla tych szczególnie sprawnych żołnierzy.
Niesłychaną niespodziankę zgotował mu Lis, gdy z dolnej kondygnacji kredensu wydobył i postawił przed nim butelkę francuskiego koniaku.
— Was?! Donnerwetter, Mensch, woher haben Sie das?! (Tam do diabła, skąd pan to ma?!) — zawołał.
Rozpromieniał, jakby na widok drogiego a dawno niewidzianego koleżki.
— Zostawił mi kilka butelek mój poprzednik, który paskował wódkami w czasie wojny.
Z uroczystem namaszczeniem podniósł Gronosky do ust kieliszek tego nektaru i zmiatał dalej obfitą strawę.