Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

Było jasne, jak dwa a dwa, cztery, że, będąc na miejscu Ludendorffa, byłby wygrał wojnę z łatwością.
Żołnierze zwiesili czoła nad rozesłanemi ramionami i zdrzemnęli się. Porucznik ziewnął wreszcie, wyciągnął nogi na stołek i głowa opadła mu na piersi.
Po dłuższej chwili Lis poszedł na palcach do szynkfasu, by wysunąć się z izby bocznemi drzwiczkami. Lecz posłyszał to jeden z żołnierzy, zerwał się na nogi i Gronosky ocknął się raptownie. Przeraził się czegoś ogromnie, jakby wyrwano go z okropnego koszmaru.
— Co jest?! — wrzasnął. Obiegł wylęknionem okiem izbę i, przyszedłszy do przytomności, huknął na gospodarza:
— Powiedziałem, że nie wolno panu wychodzić stąd ani na krok!
— Chce mi się spać.
— Ach was! Unsinn! Był pan żołnierzem, więc potrafi pan spać nawet... pod stołem. Nie wolno stąd ruszyć się krokiem! Kto was zna?... Kto wie, czy nie uprzedziłby pan tego polskiego włóczęgę o naszej obławie...
Uświadomił sobie, jaką nienawiścią do Grenzschutzu pałała ludność dookoła i zapowiedział żołnierzom, by pilnowali każdego ruchu gospodarza z gwerem w garści. Nalał sobie kieliszek wódki i jął mruczeć, skarżyć się na „głupi“ lud śląski, co nie umiał ocenić łask Berlina, aż znów sen go zmorzył.
Z dwoma karabinami za plecami Lis poniechał swego zamiaru, siadł, sięgnął po butelkę jako po środek dobry na wszelkie dolegliwości, a potem opuścił ramiona i zasnął.
Sen, kochanek nocy, zapanował teraz ogólnie.
Jeszcze brzask nie wytrysł z poza krawędzi widnokręgu a ptactwo już odczuło narodziny nowego dnia. Kur gdzieś zapiał i chmara wróbli zebrała