Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

Gronosky żuł przez długą chwilę gniew, wreszcie rzekł:
— Pan nie jest bandytą, do którego się strzela niby do wściekłego psa, lecz szczególnym opryszkiem, zasługującym na szczególniejsze... względy, che, che! Mamy z panem różne porachunki... Zastrzelił pan naszego dzielnego sierżanta Kralla. Czy pan wie, co go czeka za to?
— Wiem.
— A co czeka go za szpiegoską, intrygancką wycieczkę na G. Śląsk?
— I to wiem.
— Co takiego?
— Najbezczelniejsze obelgi, najpodlejsze tortury i okrutna śmierć...
— Das wissen Sie, Sie Halunke! — syknął 0berleutnant, nieprzytomny z furji. Palce rąk, na stole ułożonych, dygotały, jak w febrze, i niekiedy czepiały się rękojeści rewolweru.
— Skąd pan to wie? — wybełkotał.
— Wiem, bo wpadłem w szpony skończonych barbarzyńców...
Krew zalała mózg oficera, sina wściekłość napiętnowała skurczem jego twarz. Zerwał się na nogi i waląc pięściami w blat, wrzeszczał:
— Za to, za to wszystko... ty nam zapłacisz... ty przeklęty Polaku!!!
Ale nie strzelił, bo pragnął poddać tego Polaka wpierw wyrafinowanym mękom i katuszom, takim, jakich dotąd nie widziało jeszcze żadne więzienie śląskie. Wpierw chciał się nacieszyć, nakarmić widokiem męczarni.
Siląc się na spokój, obiegł obłędnym wzrokiem izbę, jakby szukając narzędzi tortur, i zwrócił się do całkiem zapomnianego Lisa.
— Gdzie jest szofer?... Herr Wirt, niech pan wyjdzie i poszuka go! Zaraz wyjeżdżamy.
— Czy wynieść mu szopkę piwa? — szeptał Lis nie chciał w tej chwili wydalać się z izby.