niewiedząc dokąd iść. Z głuchym turkotem i zgrzytem przesuwały się wagony tramwajowe, a z pod ich kół sypały się złowrogie, niebieskie iskry. W wagonach siedzieli czarni, nieruchomi ludzie. Bezustannie dźwięczały podkowy końskie na ulicznym bruku, żółte płomienie latarń zapalały się przed oczami, drgały chwilę i tonęły znowu w bezmiernem oceanie mgły. Gumowe koła powozu podskakiwały pędząc po nierównym bruku, a i w Miszy poczęło coś drżeć. Coś drgało mu w piersiach i sprawiało niemiłe uczucie, ale równocześnie zatlił się cichy płomyk jasnej, spokojnej świadomości spełnionego obowiązku.
U bramy komisaryatu rzekł zachrypłym, obojętnym głosem mały, gruby, szary jak mgła człowiek:
— Ha, ha, to jeszcze jednego pan przywozi? Bardzo dobrze, ale miejsca niema! Jego Wielmożność rozkazał, zaraz zawozić do więzienia.
— Niech go porwą wszyscy dyabli! — wyjęknął komisarz, a potem rzekł, zwracając nagle ku Miszy wykrzywioną bólem twarz:
— Widzi pan... panie student... i oni też mówią, że my jesteśmy dla ludu! Ach jestem chory... a mimo wszystko muszę pana wieść.
Potem, szybko zwróciwszy się do woźnicy krzyknął:
— Dalejże ruszaj... słyszysz... do więzienia gubernialnego.
Strona:Maksym Gorki - W więzieniu.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.