i śmiał... Zrazu ciągle milczał... zły był. Potem począł mówić... ciągle mówi i mówi... ano domówił się... zupełnie jak pan.
— I cóż takiego mówił? — pytał cicho Misza.
— Ano, różności... któż to może wymiarkować? Czy pan z Kaługi?
— Tak.
— A właśnie... znane mi coś pańskie nazwisko. Był swego czasu w Kałudze poczmistrz Malinin.
— To był mój ojciec.
— Taak! a to ładnie... ja także jestem z Kaługi... tak jest!
A czy ojciec pański umarł?
— Tak.
— Taak... ha, no wszyscyśmy śmiertelni!
Mówili ze sobą szeptem, a głosy ich w ciszy szeleściły jak zwiędłe liście. Poza oknami dudniły głośno miarowe kroki szyldwachów, jakby liczyły minuty szybko przemijające, a gdzieś z oddali, ledwie dosłyszalne, płynęły smutne, rozlewne tony dzwonu zegarowego wydzwaniającego godzinę.
— Czy wam tu nie nudno? — spytał Misza.
— Wszystkim wszędzie nudno! — dobiegł z poza drzwi szept przygłuszony, jednostajny.
— A wasz siostrzeniec... czy wam było żal... gdy tu siedział?
Strona:Maksym Gorki - W więzieniu.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.