Co nocy niemal, gdy miał służbę przychodził do celi stary dozorca. Zwał się Korniej Daniłowicz. Wsuwał w otwór okienka swą ciemną twarz i poczynał gadatliwie, jak zwykle starcy, opowiadać Miszy różne historye bez związku. Korniej widział wiele, przeżył wiele, ale wszystkie wrażenia życia zbiły się w jego pamięci w ogromny kłąb strasznych katastrof, bezmyślnej pracy, poniżeń i innych jeszcze jakichś niejasnych czynów. Wszystko tam było razem zmieszane. Czasem wydawały się te czyny Korniejowi dobrymi i wzruszały go, najczęściej jednak uważał, je za głupie i złe, a nigdy wyjaśnić ich nie umiał. Były to same przypadki, nie płynące z własnej jego woli, ale wykonywane bezwolnie i bezmyślnie jako rozkazy nieznanej mu, niezrozumiałej dlań siły, która tkwiła kędyś poza nim.
— Już będzie z piętnaście lat temu — mówił cichym głosem Korniej Daniłowicz, wpijąc swe rybie oczy w twarz Miszy — widzę, że on zadumał się czegoś... to jest syn mój, Aleksiej... do kościoła nie... do szynku nie... ba myślę źle jest... Począłem go śledzić i cóż!... zadał się ze sztundystami... Ktoby myślał! Zwymyślałem go... naturalnie to była rzecz pierwsza... uważaj i... mówię, już ja zrobię tak, że ci będzie ciepło... Ale on nic... więc ja naskarzyłem na niego przed popem. Wraca on raz od popa... widzę, zły bardzo... a ja się z niego śmieję i mówię: A co... zmył ci pop głowę... no po-