Po wąskiej ścieżynie pod oknami Miszy przechadzali się co dnia ludzie milczący, zatopieni w sobie, patrzący ponuro, tłukący się jak po klatce dzikie zwierzęta. Byli źle ubrani, twarze mieli chude, wygłodzone snadź, a w oczach myśli jakieś wielkie. Człowiek w grubym palcie znikł gdzieś, natomiast pojawił się chudy jegomość, w okrągłej czapce barankowej, i starym płaszczu koloru czerwonawego. Szedł zawsze bardzo szybko, biegł prawie. Płaszcz był za wielki na niego, aż do śmieszności za wielki i zesuwał mu się ciągle z ramion. Jegomość wzruszał ciągle ramionami, wstrząsał małem swem ciałem, by płaszcz w ten sposób nasunąć na plecy. Mała jego nędzna twarz, uśmiechała się bez przestanku, wargi drgały, skubał ciągle piękną, suchą ręką swą rozwichrzoną, szpakowatą bródkę i kiwał głową. Miszy wydał się na tle szarego muru więziennego wesoło jasno palącą się świeczką w wielkiej, brudnej, zakopconej latarni.
— Kto to... czy nowy? spytał Misza Kornieja.
— To Wasyl Nikitycz.
— Robotnik?
— Kto go tam wie? — odparł stary obojętnie. — Pewnie że nie robotnik... coś on takiego jakby polityczny... zresztą ponad wszystko jest on bardzo szczęśliwy... często tu bywa...
— Często tu bywa? — powtórzył Misza z uśmiechem.