Misza zdjął surdut i miał się właśnie kłaść, gdy wzrok jego zatrzymał się na plamie pleśni. Przypomniał sobie też szare, od ciosów zmiękłe ciało biednego, obitego pod murem aresztanta.
Ogarnęła go litość, niby ciepła fala, począł biegać po kaźni, potem wskoczył na mur okienny, przycisnął głowę do żelaza kraty, i szarpany strasznym niepokojem, napół przytomnie, napół bezwiednie pukał palcami w ścianę.
Ciemń przywarła do szyb okiennych od zewnątrz i bez słowa wpatrywała się w bladą, zapadłą twarz studenta.
Z omroki tej, wyrywały się na chwilę małe, suche gwiazdki śniegu i wirując spadały z rzadka w dół z cichym, smutnym szelestem, ginąc za chwilę w paszczy nocy.
Miszy wydało się, że wszystko ludzkie życie jest gęstą, brudno-żółtą chmurą chorobliwej srogości okryte. Wszystkie czyny dokonywują się na tle jakiegoś bezmyślnego, niepojętego rozgoryczenia wzajemnego ludzi do siebie, że wszystko skierowane do tego, by dręczyć, drwić i nękać. To czasem niejasne, często świadome i brutalne uczucie, skryte głęboko w człowieku, niby leniwy a srogi zwierz w jaskini, nadaje całemu życiu ponurą barwę jesiennego, gniotącym smutkiem i chłodem przepojonego zmierzchu... a pośród owych zwartych w zażartej bójce ludzi pojawiają się, jako śniegu gwiazdki, dobrzy, bezsilni... np.: Oficerow i jego matka...