Był zimny, dżżysty dzień. Nad miastem zwisały nieruchomo ponure, szare chmury, a na brudną ziemię bez szelestu sączył się wolny, cienki deszcz i mętną, drgającą siatką przysłaniał ulice...
Kuląc się pod zimnymi, mokrymi murami, otoczona łańcuchem żołnierzy policyjnych szła ociekającym wodą trotoarem gromada ludzi, mężczyzn i kobiet, a nad niemi unosił się zgiełk niepewny, głuchy, niewyraźny.
Twarze szare, ponure, szczęki zaciśnięte, oczy spuszczone w dół, ten i ów uśmiecha się z zakłopotaniem, żartuje niby wesoło, usiłując w ten sposób zapomnieć o tem co go gnębi, co ciąży, co narzuca się świadomością bezsilności. Czasem rozlegnie się wykrzyk tłumionego oburzenia, ale brzmi głucho niepewnie, jak gdyby nie wiedział ów człowiek czy już pora się oburzać, czy może już zapóźno.
Znużone twarze niektórych policyantów osiadła troska i złość, inni obojętni jakby rzeźbione z drzewa figury. Gęste krople deszczu połyskują na ich czapkach i wąsach, a ponad dachami niebo szare, beznadziejne, ciężkie wilgocią, sieje na tę, bez walki pokonaną gromadę ludzi wraz z deszczem duże lepkie płaty śniegu, od których ciemno się robi i bezmiernie smutno.
— Zapędź ich na podwórze! — woła jeden z konwojujących zachrypłym głosem.