— Chciałeś balu, — powiadam do Chrząszcza, — masz bal!
— Milo wspomnieć, — powiada on na to i zaczyna ryczeć nagle ze śmiechu jak bawół, który sobie coś wesołego przypomni. Myślałem, że z głodu dostał nagłego pomieszania.
— Ty czego?
— Nic... nic... — rzecze Chrząszcz, — ja tylko sobie przypomniałem, jak tańczył Eustachy Szczygieł.
Rozpacz naszą umiliły nam jednak wizyty pobalowe naszych gości. Ach, było można umrzeć ze śmiechu! Takich figur nigdy w życiu zapomnieć nie można; przyszedł też i ów niezrównany Szczygieł, wyglądający w zwyczajnej swojej, nie uroczystej postaci, tak, jakby ktoś na latarni powiesił długi surdut i takie spodnie, że jaki taki nieboszczyk wierzgaćby począł, gdyby go w nie ubrano. Przyszedł, nic nie powiedział, usiadł i czeka. My także nic, czekamy, aż gość zacznie. Mija wreszcie pięć minut, aż Szczygieł rzekł:
— Jestem Szczygieł...
— Bardzo nam przyjemnie.
Mija znowu pięć minut, aż on bardzo smutnym głosem powiada:
— Bardzo ładny bal...
— Bardzo ładny.