piero w książce, która ma zamysły bogobojne i może być czytana w chwilach duchowej prostracji!)
W tym okresie poprzedzającym wschód słońca na niebie i zwiastującym zachód przytomności Saturnina Bończy, człowiek ten nagle bardzo się rozgadał; upijał się widocznie na smutno, co dowodzi wielkiej subtelności duszy i pewnej melancholji żołądka, bo nagle pochylił głowę na piersi i zaczął mówić głosem, któryby w zwyczajnym czasie rozdarł serce słuchacza na cztery części.
— Ty, człowieku, jesteś malarz, pan jest mecenas sztuki, czy inny hrabia... A kto ja jestem? Widmo! Kto ja jestem? Upiór... Strach pomyśleć, kto ja jestem!
— Ha! — rzekł Szczygieł.
Bończa spojrzał na niego smutno.
— Dziękuję ci za ten płacz nade mną, — rzekł, — tak! bo nade mną trzeba płakać! Mnie już jednak żadne łzy nie odkupią, ja jestem człowiek zgubiony.
— Napij się, to ci ulży, — rzekł mecenas.
— Mnie już nic nie ulży, a wino najmniej. Ja się zresztą nie mogę upić!
Towarzysze spojrzeli na niego ze zdumieniem, ponieważ jednak nie byli zdolni do żadnego wysiłku, szybko więc przestali się nawet dziwić.