— Wy jesteście naiwni ludzie, — mówił Bończa. — Siadam z wami, a wy nie spytaliście nawet, kto ja jestem i czym przypadkiem nie uciekł z więzienia. Szczygieł, jak myślisz, czy ja nie mógłbym być mordercą?
— Z całą pewnością! — rzekł Szczygieł.
— Otóż to! Popatrz na moje ręce, widzisz?
— Miga mi się, ale widzę...
— Czy te ręce mogą zamordować człowieka?
— Owszem... to są ręce złodziejskie...
Bończa chciał się rozpłakać i mówił:
— Niech ci Pan Bóg zapłaci, Szczygieł, ja dawno wiedziałem, że jesteś mój przyjaciel.
Jakiś gość przysiadł się przy stoliku obok stojącym i sączył samotnie jakąś butelczynę; Bończa nie zważając zaś, czy go kto słucha, czy nie, opowiadał płaczliwym głosem, ale z akcentem takiej prawdy i z akompanjamentem gestów tak wyrazistych, że warto było słuchać! Zdawało się nawet, że szklane jego, bezbarwne oczy dziwnie się ożywiły, kiedy, pochyliwszy się nad stołem i patrząc w przestrzeń, począł mówić. Najpierw był dość długi wstęp, przerywany czasem ponurym trylem Szczygła, potem zaś Bończa zdławił jakoś dziwnie głos i gadał:
— ...Ja byłem do niedawna człowiekiem uczciwym i szpada ojców moich nie splamiła się niczem złem, pióropusz ojców moich (!) powie-