wał na wietrze biały i dumny. O, pióropuszu, o, szpado! Ale wy nie znacie mojej familji. Szczygieł, ty nigdy nie znałeś mojej familji, — o, jaka szkoda, byłbyś mi pomógł... O, jaka szkoda!...
— Szkoda! — rzekł Szczygieł.
— Słuchaj, ja ci wszystko opowiem. Co mam ukrywać? Stało się, więc się stało... Na moich rękach jest krew, w oczach mam krew, na mózgu opar krwi. Długom się wahał, a to była męka... Chcieć coś uczynić, wiedzieć, że się to musi uczynić i nie móc... Szczygieł, to jest straszne!
— Nie próbowałem, — rzekł głucho malarz.
— To ciekawe, — rzekł mecenas, pijany na wesoło, — gadaj dalej!
— Może myślicie, że nie powiem? Właśnie, że powiem... Za granicę mnie chcieli wysłać, złodzieje. Familja, bogdaj ich Pan Bóg pokarał, ale nie z głupim sprawa... Łotr jeden, mojej matki i ojczyma zausznik, naplątał w koło mnie... Dałem mu za swoje! Przedemną ukryć się nie mogło nic, wolę miałem słabą, ale oczy jak szpady, oczy warjata, który nie był warjatem, oczy mędrca, który widzi do środka ziemi. Szczygieł, wiesz co bracie? Są rzeczy na ziemi i na niebie, o których się nie śniło filozofom!
— Słyszałem, — powtórzył Szczygieł.