— Będzie żył? — zapytał Szczygieł, tak cicho i z takim rozpaczliwym akcentem, że lekarz spojrzał na niego uważnie.
— Panowie są jego krewni?
— Nie, — odrzekłem, — przyjaciele...
— Ja za nic nie ręczę, ale może będzie żył. Uczynimy wszystko, żeby żył... Mój Boże!... organizm taki silny. Ja tu będę częściej przychodził. Żal mi serdecznie tego biedaka. Czy to malarz?
— Tak, to malarz...
— Och, naprawdę mi go żal. Do djabła! co pan robi!?
To Szczygieł chwycił rękę zacnego staruszka i do ust ją przycisnął.
— Niech go pan ratuje... to przecież przyjaciel...
Złote okulary szanownego starca coklowiek się zamgliły, w rozumnych jego oczach pokazały się dwie łzy.
— O, gdybym go mógł uratować, gdybym mógł... To wy z przyjaźni, mój Boże! Są jeszcze ludzie na świecie... Pan Bóg z wami, ja tu będę wieczorem, lekarstw trzeba... Pieniędzy naturalnie nie macie, ale to nic, poczciwe chłopcy, jakoś to będzie... Przyniosę... Pilnujcie przyjaciela! Nie dawać mu myśleć!... Do widzenia, przyjaciele!