Nie mógł zebrać myśli, to jedno tylko wykombinował, że staruszek jubiler to musi być bardzo zacny człowiek. Poznał perły i nie kazał go zamknąć, choć mógł. Jeszcze go ostrzegł.
Straszną noc spędził w hotelu. Na drugi dzień był już w drodze do Wenecji.
Przesiedział w niej miesiąc, zanim się odważył wejść do jubilerskiego sklepu na placu św. Marka; byłby się może jeszcze na tę odwagę nie zdobył, lecz musiał: pieniądze mu się skończyły, miał w kieszeni parę franków zaledwie.
Powtórzyła się historja z Paryża, lecz z innym skutkiem. Przyjął go jubiler bardzo grzeczny, gładki i młody. Obejrzał trzy perły i uśmiechnął się. To był dobry znak.
— Nie zna ich! — pomyślał Kiercz i otucha w niego wstąpiła.
— Pan je chce sprzedać? — zapytał jubiler.
— Właściwie nie, — odrzekł Kiercz, bardzo chytrze, — ale są mi niepotrzebne.
— Ma pan więcej takich?
— Owszem, owszem... Możebym znalazł...
— Takie same?
Jubiler w tem miejscu znowu się uśmiechnął.
— I takie same i większe... To rodzinne...
— Może mi je pan pokazać?
Kierczowi było wszystko jedno.