— Czy tu mieszka panna Domicela Kopytko?
— A jak tutaj, to co?
— Właściwie nic, ale bardzo ważna sprawa.
Parma Domicela wyglądała tak, jakby się jej w grobie nudziło, więc wstała na parę godzin, aby pocerować pończochy. Zęby to miała aż dwa, ale za to bardzo ładne, z miłym zielonym szmaragdowym połyskiem i oczki bardzo śmieszne, szybko na wsze strony latające, wcale mądre i złodziejskie. Przybrana w barchany, siedziała rozparta na jakimś straszliwym fotelu, który z tego powodu wszystkie pakuły wyrywał z rozpaczy ze swego własnego wnętrza. Miało się jednak wrażenie, że panna Domicela każdej się chwili porwie i wyleci na koźli sabbat; ręce miała panienka łapczywe, ciągle w ruchu, nogi zasię stateczne, na szerokiej podstawie.
— Moje uszanowanie pani...
Kłaniam się jej bardzo uprzejmie, szurając nogami trochę dla większego efektu, trochę dla dodania sobie odwagi.
— Pan czego?
— Ja do pani dobrodziejki...
— Głośniej pan gadaj, uszów na loterji nie wygrałem. Nie ze starości ogłuchłam, tylko z wilgoci.
— O, to się zdarza, proszę pani!