Otóż, jak pani zapewne wiadomo, pani ma krewnego...
— Co za krewnego?
— Sławnego malarza, Szymona Chrząszcza...
Jezus, Marja! Górny ząb cioci szczęknął o dolny z taką siłą, że jej coś w czaszce musiało się nadwerężyć.
— On jest djabła krewny, a nie mój!
— Ma pani rację, pani dobrodziejko. Między sobą my to nazywamy: niedokrewny krewny. I wcale się nie dziwię, że się pani nie chce przyznać do tego pokrewieństwa, gdyż to jest człowiek zgubiony.
— Panu także nic nie brakuje...
— Tak, proszę pani, ale on jest ciężko chory i ciągle majaczy.
— Jak się upił, to niech ma za swoje.
— Wszystko o nim można powiedzieć, ale to jedno, to nie prawda. On się wcale nie upił; ten człowiek od sześciu dni leży w gorączce i ciągle mówi tylko jedno słowo: Domicela... Domicela... i tak przez całą noc. Serce się kraje.
— To mu pan powiedz, niech sobie mną gęby nie wyciera.
— Jak mu to powiem, kiedy nieprzytomny?
— Już wy się porozumiecie, przyjcioły od siedmiu złodzieji. A zresztą ja panu coś powiem: gdyby on nawet na katafalku leżał, to ja