Strona:Mali mężczyźni.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

„Ja sama potrafię, mój drogi, i oto nadchodzi chłopaczek, który mnie pewno zechce wyręczać,“ dodała pani Ludwika, skoro profesor wychylił się z figlarną miną, z poza skały.
Wyszedłszy stamtąd, podrzucił zaraz ogromnego latawca w górę; pani Ludwika biegała z nim bardzo zręcznie, a dzieci jéj się przyglądały. Jeden po drugim, wszystkie latawce wzbiły się i fruwały, jak różnobarwne ptaki, kołysane lekkim wietrzykiem. Dopiérożto się ubawili! Krzyczeli, biegali, podrzucali i chwytali, śledzili je w powietrzu; one zaś wyrywały się z rąk, jakby żyjące istoty. Andzia szalała, Stokrotce ta nowa zabawka wydawała się prawie tak zajmującą, jak lalki, a Becia zachwycona swym maleńkim latawcem, niechcąc go puszczać wysoko, wolała trzymać na kolanach i przyglądać się ładnym malowidłom śmiałego pędzla, Tomka. Pani Ludwika także bawiła się doskonale, i zdawało się, że jéj latawiec wié, do kogo należy, bo całkiem niespodzianie to spadał na głowę, to czepiał się drzewa, to groził, że zatonie w rzece, — nareszcie wzbił się tak wysoko, że wyglądał jak plamka pomiędzy chmurami.
Powoli jednak wszystkim siły ustały i przywiązawszy do drzew sznurki od latawcy, usiedli żeby wypocząć, a pan Bhaer poszedł obejrzéć krowy, z Teodorkiem na barkach.
„Czy się pani bawiła kiedy tak doskonale?“ zapytał Alfred, gdy leżąc na trawie, wyglądali wszyscy jak stado baranów.
„Ani razu, od bardzo dawna, kiedy będąc małą dziewczynką, także puszczałam jednego dnia latawca,“ odrzekła pani Ludwika.
„Żałuję, żeśmy się nie znali wówczas, bo pani musiała być bardzo wesołą.“